Szklarska Poręba i Karpacz
Jak już wspominałem, sezon zaczął nabierać tempa jak zdzwoniliśmy się z Szajbą i zrobiliśmy wypad w Tatry. Jakieś dwa tygodnie później znów wisieliśmy na telefonach i obgadywaliśmy wyjazd do Szklarskiej Poręby. Szajba zorganizował swoją ekipę, ja swoją i spotkaliśmy się na miejscu. Droga w większości była nudna, bo po autostradzie, dopiero pomiędzy Strzegomiem a Jelenią Górą zrobiło się fajnie, bo nie było wielkiego ruchu a zakręty im bliżej gór, tym ciaśniejsze. Szajba załatwił nam noclegi w „Domu na Białej Dolinie”, trochę nas zdziwiło wielkie logo Caritas przy wejściu i święte obrazki między łóżkami, ale ogólnie obiekt godny wszelkiego polecenia, bo nowocześnie, czyściutko i spokojnie (20 minut piechotą od centrum). PS. Msza o 9:30, serio!
No ale nie po to żeby spać czy też modlić się myśmy tam przyjechali, więc po obiadku w sobotę pojechaliśmy w stronę Jakuszyc i Harrachova. Nowy asfalt, ciasne winkle, cud, miód – motocykl praktycznie przekłada się z jednego zakrętu w drugi i tylko szkoda, że trochę wąsko, bo czasem nie ma gdzie wyprzedzić spowalniającego samochodu. Dojechaliśmy do Harrachova, ale słynne skocznie narciarskie pooglądaliśmy tylko z daleka – a Królik wcale bo zaś puścił Marcela przed siebie, no i wiadomo 😉 Przejechaliśmy przez miasto i zawróciliśmy w stronę Szklarskiej Poręby, skąd pojechaliśmy do Karpacza.
Tam trochę poszwendaliśmy się po ichnich „Krupówkach” i zasiedliśmy na jakąś kawę, lody i naleśniki. Daniel nie je naleśników (na przemian z lodami) tylko wtedy jak ma kask ubrany 😉
Próbowaliśmy jeszcze zwiedzić Westernowe Miasteczko, ale przed samym wejściem nam się odwidziało i wróciliśmy na konie mechaniczne, żeby okrężną drogą wrócić do Szklarskiej Poręby. Ta droga już nie jest taka fajna ze względu na starą i wyboistą nawierzchnię, ale jakoś specjalnie nam to nie przeszkadzało.
Po powrocie na kwatery okazało się, że nam już przygotowują wyprawkę na ognisko, zatem „na lokalesa” pojechaliśmy jeszcze do centrum po resztę zaopatrzenia (o tym, że Daniel znów jadł naleśniki nawet nie wspomnę), a wieczór spędziliśmy piekąc kiełbaski, ziemniaki, spożywając trunki i obmyślając plan na niedzielę.
Niedzielny poranek niestety przywitał nas deszczem, więc nasze plany zwiedzania zamku w Czechach wzięły w łeb i trzeba było wymyślić coś nowego. Poczekaliśmy aż trochę przestanie padać, tak żeby chociaż wyjechać na sucho i pojechaliśmy zwiedzać Zamek Grodziec, bo był bardziej po drodze niż ten w Czechach. Trochę po mokrym, część po suchym, ale w końcu dojechaliśmy na miejsce i poszliśmy zwiedzać zamek. Jeszcze obiadek, tankowanie i rozjechaliśmy się w swoje strony.
Na autostradzie mieliśmy się rozdzielić, bo Mrówa planował jechać tak 140-150 km/h, ale Fazer przełączył mu się w „tryb sportowy” i manetka przyblokowała w okolicach 200, więc droga powrotna zleciała nawet dość szybko.
Fajnie było znów polatać z ekipą, która nie zapomniała jeszcze do czego motocykle służą 🙂