Sezon 2011 rozpoczęty – nieco pechowo
Pierwsze 450 km w tym sezonie spędziłem niemal w całości na autostradzie A4, jadąc z Lubska do Katowic. Ale jazda motocyklem po autostradzie jest nudna i męcząca, o czym już kiedyś pisałem. Tym razem jedyną chyba atrakcją było Subaru Impreza WRX, któremu udało się mnie dwa razy dogonić. Chłopaków chwilę wcześniej wyprzedziłem, więc pewnie byli ciekawi jaki to motocykl. Zdaje się, że rozpoznali charakterystyczny znak Hayabusy, bo pokiwali tylko głowami, a ja wyciągnąłem kciuk w górę i odkręciłem manetkę aby pokonać jedyne na tej drodze zakręty na Górze Św. Anny.
Ale tak właściwie to sezon rozpocząłem od wyjazdu do Kęt na tzw. Kebab. Nie, żeby w Katowicach nie było gdzie zjeść, ale jak to Grishackh niedawno stwierdził: „kebab to jest w Kętach, gdzie indziej to jest co najwyżej bułka z mięsem”. Coś w tym jest, bo przecież nie samo żarcie się liczy, jeno towarzystwo, w którym się je spożywa. A trzeba wiedzieć, że idea „kebabowania” powstała dobrych kilka lat temu, kiedy praktycznie co tydzień zjeżdżaliśmy się w lecie na motocyklach, a w zimie czym bądź, najpierw na pizzę, a później na kebab właśnie w Kętach, w pobliżu bloku, w którym niegdyś mieszkałem. Teraz już niestety rzadko, ale ciągle staramy się podtrzymać tę tradycję i spotykać się co jakiś czas aby pooglądać swoje gęby i spożyć całkiem pyszne żarełko 🙂
Tym razem nie dane mi było jednak dojechać. Najpierw myślałem, że zabrakło mi paliwa kawałek za Oświęcimiem, świeciła się już rezerwa, ale zrobiłem dopiero niecałe 15km i byłem ciężko zdziwiony. No ale objawy takie jak przy braku paliwa, więc złapałem za telefon i zorganizowałem kumpla, który przywiózł mi baniaczek. Niestety po zalaniu zbiornika i kilkukrotnym zakręceniu rozrusznikiem sytuacja się nie poprawiła, więc zacząłem podejrzewać jakąś usterkę. W międzyczasie zdążyli dojechać koledzy z Krakowa (choć określenie „loża szyderców” bardziej by tu pasowało), którzy już zdążyli wciągnąć wspomniany kebab i wracali do domu. Od razu zaoferowali swoją pomoc, głównie w przerobieniu napisu, który mam jako motto w nagłówku tej strony oraz w postaci naklejki na baku, teraz miał on brzmieć: „Aby jeździć na motocyklu nie wystarczy mieć benzynę we krwi, trzeba mieć też w baku!” Niestety śmichy, docinki, dobre rady i wesoła atmosfera nie pomogła w odpaleniu buzy, trzeba więc było zakasać rękawy i poszukać głębiej przyczyny. Głębiej w baku dokładniej. Na trop naprowadził mnie wyciek z rurki wystającej z pompy paliwa po podniesieniu baku i odłączeniu wężyka i brak ciśnienia w tejże rurce po załączeniu stacyjki. Wtedy już wystarczył telefon do Szajby, z którym nota bene tydzień wcześniej tę pompę sprawdzaliśmy i diagnoza gotowa: padła pompa, a raczej podwinęła się jakaś uszczelka i nie daje ciśnienia, bo pracę pompy było słychać. Po zdjęciu baku i wykręceniu pompy okazało się, że coś pływa w paliwie. I tu jest kolejny powód, dla którego warto wozić ze sobą plecaczka: męska dłoń nie mieści się w tym otworze który powstał po wykręceniu pompy z baku, za to Grishackhowa Aga bez problemu wydobyła pływające elementy i po złożeniu pompy w całość i zamontowaniu jej do baku Buza obudziła się do życia.To jednak nie koniec przygód tego dnia, udało mi się ujechać niecałe 5 km i na wyjściu z zakrętu zaliczyłem taką dziurę, że skrzywiła się tylna felga i zeszło powietrze. Na szczęście nie skończyło się to wypadkiem, ale wyeliminowało mnie z dalszej jazdy. Dobrze, że Mrówa, jego brat i kumpel nie zdążyli jeszcze dobrze schować przyczepki, z którą już wcześniej jechali aby mnie zgarnąć, więc spakowaliśmy Buzę i odstawiliśmy do garażu na przyczepie.
Nie wspomnę już, że po całym dniu bez jedzenia (bo przecież jechaliśmy na kebab), kiedy w końcu dotarliśmy do knajpy, to kucharz się pomylił i chciano nam podać nie to co zamawialiśmy, co oczywiście wydłużyło oczekiwanie. No i że dojeżdżając już pod blok autem zorientowałem się, że klucze od domu zostały w garażu i nie mam się jak dostać.
Stwierdziłem jednak, że limit pecha na ten rok został już wyczerpany i teraz będzie już tylko lepiej 🙂