Motocyklem do Chorwacji – Maj 2005 r.
Planowany czas i miejsce zbiórki: 7.05.2005r, godzina 12:00, Skomielna Biała.
Jest godzina 11:00, biorę ostatni kufer i podjeżdżam autem do garażu. Coraz mocniej pada 🙁
Ale cóż, skoro mocno pada, to powinno się szybko skończyć. Zapinam wszystkie kufry na motocykl, przytwierdzam rollbaga i odpalam Yamahę. Powoli przestaje padać. Uff, jakoś to będzie. Jest 11:20. Wysyłam SMSa, że trochę się spóźnię, zamykam garaż i ruszam w drogę. Jeszcze przed Wadowicami łapie mnie deszcz, zakładam ochraniacze przeciwdeszczowe na buty i rękawice i jadę dalej. Do Skomielnej dojeżdżam praktycznie cały mokry, gdyż cały czas jadę w deszczu.
Reszta Ekipy już czeka, im się udało dojechać na sucho, ale chmurka przesuwa się już w naszą stronę. Nie ma więc co się zastanawiać, ruszamy w kierunku przejścia granicznego w Chyżnem. Tam tankujemy motocykle i załatwiam jeszcze Zieloną Kartę (na Bośnię i Hercegowinę), bo nie zdążyłem wykupić przed wyjazdem.
Około godziny 14-tej przekraczamy granicę ze Słowacją. Szybka fotka i ruszamy w dalszą drogę. Przejeżdżamy przez Ruzemberok i Bańską Bystrzycę, moje przemoczone ciuchy wysychają pod wpływem słońca i pędu powietrza. Wygląda na to, że nie będzie już dzisiaj padać. Krótki postój i ruszamy dalej w kierunku granicy z Węgrami. Przed samą granicą tankowanie, zaraz za przejściem wymiana waluty. Jedziemy dalej drogą E77 w kierunku Budapesztu. Zaczyna się ściemniać, więc zaczynamy się rozglądać za jakimś miejscem do nocowania. Dojeżdżamy już do samego Budapesztu, robi się już zmrok, a my nadal nie znaleźliśmy dobrego miejsca do spania. Próby wypytania miejscowej ludności kończą się fiaskiem – my nie rozumiemy tego barbarzyńskiego języka 😉 a oni naszego ani żadnego innego (no, może trochę ‘pa russkij’). W końcu udaje się nam spotkać osobę mówiącą po angielsku, która zaprowadziła nas do gospodyni, która za kilka Euro od osoby pozwoliła nam rozbić namioty w ogródku i skorzystać z łazienki. No cóż, tanio to nie było, ale o tej porze to już nie bardzo mieliśmy wyjście.
Parkujemy motocykle, rozbijamy namioty, jemy kolację i idziemy spać. Trzeba wypocząć przed dalszą drogą.
Pobudka około godziny dziewiątej, gospodyni proponuje nam kawę lub herbatę – co kto woli. Jemy śniadanie, składamy namioty i ruszamy zwiedzać Budapeszt. Po drodze naszą uwagę zwraca okazały kościół. Zatrzymujemy się aby go zwiedzić. Wprawdzie obiekt jest zamknięty, ale młody człowiek pyta nas czy chcemy wejść do środka i otwiera nam drzwi. Oglądamy, robimy zdjęcia. Przy wyjściu zamieniamy jeszcze kilka zdań z ‘klucznikiem’ (mówi po angielsku), pyta nas skąd jesteśmy, mówi że w zeszłym roku był w Polsce, m. in. w Krakowie. Dziękujemy za wpuszczenie, robimy fotki na zewnątrz i ruszamy dalej.
Wjeżdżamy do Budapesztu, nie mamy żadnego przewodnika, kierujemy się więc w stronę centrum, licząc że tam znajdziemy coś ciekawego do oglądania i zwiedzania. No i jest, chyba aż za dużo…
Zatrzymujemy się nad Dunajem. Z przerażeniem stwierdzam, że moje klocki hamulcowe na przedniej tarczy właśnie się skończyły… (ale jak to?! przecież wymieniałem je na początku tego sezonu!). Może by mi się udało kupić je w Budapeszcie, ale jest niedziela. No cóż, dziś będe hamował tylko tyłem, mam nadzieję, że w Chorwacji uda mi się kupić nowy komplet. Stwierdzamy, że coraz bardziej doskwierający nam upał, brak przewodnika i niewielki zasób czasu to wystarczające powody aby odpuścić sobie zwiedzanie Budapesztu. Zajeżdżamy więc jeszcze na jakiś zamek robimy kilka zdjęć i ruszamy w kierunku Balatonu, gdzie zaplanowany mamy następny nocleg.
Nad Balaton dojeżdżamy około godziny 15-tej, ale to jeszcze nie nasz punkt docelowy. Zatrzymujemy się jednak, aby trochę popodziwiać i się posilić. Mając na uwadze, że wypada zjeść coś regionalnego, tym bardziej, że węgierska kuchnia akurat mi odpowiada, decydujemy się na posiłek w jednej z usytuowanych tam ‘restauracji’. Jedzenie jest smaczne, gorzej z rachunkiem, gdyż ceny okazują się nieco wyższe niż w karcie, a kelner nagle zapomina wszystkich języków (m. in. angielskiego, w którym wcześniej nam proponował menu) i mówi tylko po węgiersku 🙁 Nieco zniesmaczeni sytuacją wsiadamy na motocykle i ruszamy północną stroną Balatonu w dalszą drogę. Nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego, tym razem za miejscem do biwakowania zaczynamy rozglądać się znacznie wcześniej. Trafiamy jednak albo na dość drogie pole namiotowe, albo na podmokłe tereny, gdzie nie bardzo jest się jak rozbić. W końcu znajdujemy całkiem fajną polankę niedaleko od drogi głównej, ale jednak całkowicie odgrodzoną od niej drzewami. Tam rozbijamy namioty. Ja zabieram się za dokładne sprawdzenie moich klocków hamulcowych. Postanawiam je obrócić, bo widzę, że są nierówno zjechane.
Rozpalamy ognisko, jemy kolację, raczymy się regionalnym 😉 piwkiem i winkiem (czyt. Heineken i Egri Bikaver). Jest fajnie i wesoło, jednak perspektywa zaplanowanych 650 km na następny dzień, a co za tym idzie wczesnej pobudki, skłania nas do zakończenia biesiady i złożenia swych ciał w namiotach.
Plan jest ambitny: przejechać przez Bośnię i Hercegowinę i dotrzeć w okolice Dubrownika. Wstajemy po 8-mej, jemy śniadanie, pakujemy się, składamy namioty. Rzucam jeszcze okiem na moją wczorajszą robotę. No pięknie ! Tak może się skończyć zakładanie zacisku na tarczę po ciemku. Klocki znalazły się po jednej stronie zacisku i tarczy (sic!). Szybko rozkręcam zacisk i zakładam go ponownie na tarczę. Tym razem już dobrze. Ruszamy. Po głowie cały czas kołata mi się myśl, aby tylko jakoś dojechać do Chorwacji i kupić nowe klocki. Po jakichś 30 km: niespodzianka, zbawienie rzekłbym 🙂 Przy drodze, którą jedziemy jest salon Yamahy. Otwarty. Wchodzę i pytam o klocki, oczywiście z gościem za ladą nie da się dogadać, bo mówi tylko po barbarzyńsku 😉 Na szczęście jest jakaś kobitka, mówiąca trochę po angielsku. Tłumaczę więc o co chodzi, podchodzimy do motocykla, pokazuję gościowi. OK. Zaraz sprawdzi… podaję model, rok produkcji… są ! No to pół sukcesu, teraz pytanie ile kosztują. Gość podaje mi cenę w Forintach, pytam czy można płacić w Euro i ile to będzie. Po przeliczeniu wychodzi mu… 200 Euro! WTF? Mówię, że to stanowczo za dużo i proszę o sprawdzenie poprawności przeliczenia. Liczą jeszcze raz i skreślają jedno zero. Tak, 20 Euro to już jest normalna cena 🙂 Płacę, zabieram, dziękuję. Na pytanie o serwis odpowiadam, że sobie poradzę. Wrzucam do tankbaga, zmienię wieczorem albo rano.
Jedziemy cały czas drogą E661, granicę z Chorwacją przekraczamy w okolicy miejscowości Barcs. No to jesteśmy 🙂 Fotka przy tablicy. Ale to jeszcze nie to… Ta część Chorwacji nie posiada dobrych walorów turystycznych i jest słabo zagospodarowana, przy drodze nie ma nawet porządnie wyglądających stacji benzynowych. Ale już zaczynają się długie i fajne winkielki 🙂
Po około 120 km wjeżdżamy do Bośni i Hercegowiny. Zaczyna padać. Na granicy zostajemy poproszeni o okazanie Zielonej Karty (uff, dobrze że to załatwiłem). Wszystko OK. Jechać. Zaraz za przejściem postój i wymiana walut. Ruszamy dalej w kierunku Banja Luki. Coraz bardziej pada.
Przez miasta jedzie się ciężko, wprawdzie drogi są w niezłym stanie, ale jest wąsko, mokro i jest spory ruch. Na domiar złego sporo kierowców jeździ tam bez świateł. Ku naszemu zdziwieniu BiH wygląda na bardziej cywilizowaną niż ta część Chorwacji, przez którą już jechaliśmy. Przy drogach jest sporo restauracji, moteli, duże stacje benzynowe. Na jednej z nich zatrzymujemy się i ustalamy, że w takim deszczu nie ma sensu jechać na siłę pod Dubrovnik. Decydujemy więc, że przejedziemy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i zaczniemy rozglądać się za noclegiem, najlepiej w kwaterach żeby wysuszyć ciuchy i w mniejszych miejscowościach, żeby było taniej.
Minęliśmy Banja Lukę, po zjeździe z dwupasmówki zaczyna się piękna trasa po półce skalnej. Z prawej strony skały, z lewej rzeka i wypiętrzenia. Piękne widoki, wspinamy się coraz wyżej, aż w końcu jedziemy swego rodzaju kanionem. Radość z jazdy i podziwiania widoków psują nam tylko dość mocne opady deszczu i miejscami tarka na drodze (sfrezowany asfalt). Coraz mocniej zaczynamy się rozglądać za noclegiem. Jesteśmy kompletnie przemoczeni. W końcu zatrzymujemy się przy motelu, gdzie postanawiamy się wysuszyć i przenocować.
Wieczorem jeszcze schodzimy do przymotelowej restauracji, aby spróbować jakiegoś lokalnego jedzenia i miejscowych trunków (piwo, rakija), ale ze względu na zmęczenie w bardzo śladowych ilościach.
Rano sprawdzamy stan motocykli, smarujemy łańcuchy, ja zmieniam klocki. Pakujemy się, idziemy zjeść Cevapi opisane w karcie dań jako ‘Bosnian Speciality’ – dwa placki średnicy ok. 15 cm z jakiegoś bliżej nieokreślonego ciasta, w które włożone jest podsmażane mięso, wszystko podane z frytkami i surówką w cenie 5 Marek (ok. 10 PLN). Po spożyciu tego dosyć obfitego śniadania i wypiciu kawy, wyruszamy dalej w kierunku Dubrovnika. W miejscowości Jajce wyprzedzamy dwóch Niemców na motocyklach jadących za Fordem Transitem, który na przyczepce wiezie trzeci motocykl. Po ujechaniu kilkudziesięciu kilometrów w pięknych okolicznościach przyrody i ten tego, niepowtarzalnych, znów zaczyna padać deszcz. Zatrzymujemy się aby ubrać przeciwdeszczówki.
Po chwili postoju słyszymy jakiś łomot, odwracamy się i widzimy sunący bokiem po asfalcie samochód. Podbiegamy zobaczyć co się stało, zatrzymujemy ruch. Dwóch starszych panów jadących Renaultem widocznie się zagapiło, odbili się od krawężnika i kopyrtnęli na bok. Niebawem dołączyli do nas ludzie, którzy wysiedli z zatrzymanych samochodów i wspólnymi siłami postawiliśmy Renówkę na koła (pomimo naszych protestów, bo nie uważaliśmy za dobry pomysł przewracanie samochodu z ludźmi w środku). Na szczęście obyło się bez większych obrażeń, miejscowi zapakowali się do aut i pojechali. My po rozstawieniu trójkąta, uprzątnięciu co nieco drogi ze szkieł i upewnieniu się, że panom na pewno nic nie jest i że posiadają telefon i apteczkę zbieramy się w dalszą drogę.
Jakieś 50 km przed Dubrovnikiem zaczynamy rozglądać się za miejscem na nocleg. Trafiliśmy na kemping, gdzie za 8 Euro od osoby gość zaproponował nam nocleg w pokojach 2 osobowych z łazienką. Jako że znów jesteśmy przemoczeni korzystamy z gościny. Miejsce jest fajne, nad samym morzem, do Dubrovnika jest stąd około 30 km, do najbliższego sklepu kilka kilometrów, do Adriatyku 30 metrów 🙂
Rozpakowujemy się nieco i delegacja jedzie do sklepu po zakupy. Kupujemy chleb, coś do picia i jakieś piwko, i winko na wieczór. Niestety wina są tu albo słodkie, albo wytrawne – mi to nie przeszkadza, ale niektórzy kręcą nosem. Jemy kolację, spożywamy trunki i obgadujemy plan na następny dzień.
Ustalamy, że na zwiedzanie Dubrovnika trzeba poświęcić co najmniej pół dnia i że nie ma zbytnio sensu zabieranie tam wszystkich klamotów i jazda w ciuchach motocyklowych, bo się zagotujemy. Decydujemy się więc na pozostanie w tym miejscu przez dwie noce.
Wstajemy, jemy śniadanie, ubieramy ‘półcywilne’ ciuchy i wyruszamy w kierunku Dubrovnika. Tym razem kufry zostały w domkach, więc oddajemy się ucieszę winkielkowania 🙂 Docieramy do celu, zaczyna się robić upalnie. Jak najszybciej staramy się znaleźć wejście na mury i jakiś parking w pobliżu, żeby wyskoczyć z tych coraz bardziej nagrzanych kurtek. OK. Jest parking, jest wejście – zostawiamy sprzęty i idziemy. Skąd tu tyle ludzi? Przecież nie ma jeszcze sezonu… Aż boję się myśleć co tu się dzieje w lipcu. Po drodze zaczepiają nas restauratorzy, którzy słysząc jak ze sobą rozmawiamy od razu pytają: Poliacy, Czesi? I zapraszają do swoich lokali/ogródków. Ale my tutaj przecież nie dla przyjemności, tylko zwiedzać przyjechaliśmy 😉
Obchodzimy mury dookoła podziwiając widoczki, co rusz pstrykając zdjęcia i mijając wycieczki różnych narodowości. Ciepełko daje się we znaki. Schodzimy na dziedziniec, gdzie zaopatrujemy się w pamiątki, kartki i inne gadżety. Jeszcze zwiedzimy tę Starówkę i jedziemy oddać się błogiemu lenistwu i kąpieli w morzu.
Po drodze zahaczamy o sklep i zaopatrujemy się w odpowiednią ilość Karlovacko i jakiś prowiant. Docieramy do domku i zabieramy się za sporządzanie posiłku. Na parking wjeżdża jakieś dostawcze auto z dwoma motocyklami na przyczepie. Po chwili uświadamiamy sobie, że jest to… wspomniany wcześniej Ford Transit, którego mijaliśmy poprzedniego dnia w Bośni i Hercegowinie.
Nie zgadza się nam jednak liczba motocykli, bo były dwa na kołach i jeden na przyczepie… ale po chwili wszystko staje się jasne… jest na pace 🙂 Spożywając posiłek i popijając piwko wesoło rozmyślamy, gdzie panowie podziewali się przez tyle czasu i kiedy zmęczył ich deszcz i zdecydowali się przesiąść do auta. Ale przede wszystkim fascynuje nas zbieg okoliczności, że trafili na ten sam kemping co my. Ustalamy, że następnego dnia musimy wyjechać wcześnie rano, żeby szybko dotrzeć do Splitu i mieć dużo czasu na zwiedzanie. Jako że słońce chyli się już ku zachodowi, a temperatura morza nie napawa optymizmem – rezygnujemy z kąpieli i oddajemy się wieczornym polaków rozmowom i grze w karty.
Udało się rano wstać 🙂 Wprawdzie mamy jakieś pół godziny poślizgu w stosunku do tego co planowaliśmy, ale nie jest źle. Część rzeczy już spakowana, pakujemy więc resztę, rozliczamy się za noclegi i ruszamy w kierunku Splitu.
Droga z Dubrovnika do Splitu to jest to, co Motocykliści lubią najbardziej: równy asfalcik i nie kończące się winkielki. Około 200 km przekładania motocykla z jednej strony na drugą. Po prostu cud, miód i orzeszki 🙂 Bliskość morza i piękne widoczki dostarczają dodatkowych wrażeń.
Jeszcze krótki postój, tankowanie i wjeżdżamy do Splitu. Szukamy drogi do centrum i jakiegoś parkingu, w mieście mijamy sporo motocykli i masę skuterków. Kierowcy jednych i drugich przeważnie bez kasków. To tutaj normalka w sezonie. Parkujemy się w centrum, przebieramy w cywilne ciuchy i ruszamy na Split. Już po kilku krokach stwierdzamy, że pod względem ‘krajobrazów ruchomych’ jest tutaj znacznie lepiej niż w Dubrovniku 🙂
No, ale my tutaj przecież nie dla przyjemności przyjechaliśmy, tylko zwiedzać…
Ruszamy więc na miasto. Obchodzimy co się da i zaglądamy gdzie się da, jednak w dość ograniczonym zakresie. Na pewno wiele pozostaje jeszcze nie odkryte, ale górujące nad nami słońce i temperatura otoczenia powoduje, że po głowie kołacze mi się tylko jedna myśl: wskoczyć wreszcie do Adriatyku. Moi współtowarzysze mają jednak inną koncepcję: dojechać jeszcze na Krk. Trochę obliczeń, lekka dyskusja i podejmujemy decyzję, że jedziemy.
Jeszcze tylko szybkie zdjęcie pod palmami i szybko pakujemy się na motocykle – w krótkich spodenkach i koszulkach (niektórzy nawet w sandałach) – niezły hardcore 😉 Przebierzemy się na 1-szej stacji paliw.
Trochę dziwnie się patrzą inni motocykliści mijani po drodze. Z jednej strony wyglądamy na turystów, o czym świadczy obładowanie sprzętów kuframi i namiotami, z drugiej zaś jak ‘lokalesi’ ze względu na strój. Zaraz za wyjazdem z miasta znajdujemy stację, przebieramy się i ruszamy szybkim tempem w kierunku Krk. Droga znów wije się pomiędzy morzem a wypiętrzeniami skalnymi, co rusz tylko przecinając jakąś mniejszą lub większą miejscowość. Pomimo tego, że przejechaliśmy już tego dnia ze 400km nie odczuwam zmęczenia, po prostu sama radość z jazdy. 🙂
Niestety dzień ma to do siebie, że kiedyś się kończy. Zaczyna się ściemniać, a my jeszcze w trasie, no cóż – jak trzeba to trzeba – przejeżdżamy most na Krk ok. 21:30, zaczynamy szukać jakiegoś miejsca na nocleg. Na pierwszym polu namiotowym jest drogo, poza tym nikogo w recepcji już nie ma. Jedziemy dalej… drugie, też tanio nie jest, ale już przynajmniej jest ktoś na recepcji. Jedziemy dalej, plątamy się jeszcze po wioskach, spotykamy ‘Grubego’ – Chorwata, który na wieść, że szukamy noclegów łapie za telefon i dzwoni do swojej ex-wife, z zapytaniem czy nie ma czegoś wolnego. Później mówi, że mógłby nas przenocować na dziko w jakiejś opuszczonej latarni, czy coś w tym stylu, ale musielibyśmy się rano stamtąd szybko pozbierać. Ponieważ na Krk chcemy zostać dwa dni, to taka perspektywa nam nie odpowiada. Idziemy z nim jeszcze do ‘Konoby’ (knajpa), gdzie wypytuje tubylców o noclegi. Niestety z marnym skutkiem. Dziękujemy mu za zaangażowanie, tłumaczymy co znaczy ‘Gruby’ po polsku (z czego nie był zbyt ucieszony, ale się uśmiechnął) i wracamy na to drugie pole namiotowe. Niestety w międzyczasie zrobiła się już 23:00 i brama jest już zamknięta… ale po kilku minutach udaje się nam ściągnąć kogoś, kto nam otworzył i pozwolił wjechać. Szybko rozbijamy namioty przyświecając światłami z motocykli, później szybka kolacja i spanko.
Siódmy dzień pobytu rozpoczynamy późnym śniadaniem i pójściem na plażę, która jest oddalona o jakieś 50m od naszych namiotów. Słoneczko osiąga zenit, więc kierując się zasadą: ‘jakże to tak, być nad morzem i się nie wykąpać’ postanawiam sprawdzić czy ta woda jest naprawdę taka zimna i słona… Owszem jest ! Ale za to jaka czyściutka… poza tym twardym trzeba być a nie miętkim 🙂 Po kilku chwilach idzie się przyzwyczaić i woda pozostaje już tylko czysta i słona… namawiam jeszcze Matka, żeby potwierdził moją teorię. Potwierdza 🙂 Reszta grupy nie ośmiela się przejść w ‘pełne zanurzenie’, poprzestają na staniu w wodzie po… khem … no tyle co wędkarze. 🙂
Jeszcze chwila wylegiwania się na słoneczku celem wysuszenia ciał i złapania jakiejś opalenizny i pora wybrać się coś pozwiedzać na tej wyspie. Żar leje się z nieba, wskakujemy więc w cywilne ciuchy i ruszamy do miasta Krk.
W zasadzie nieco po łebkach obchodzimy co ciekawsze wg nas części miasta, szukając przy okazji czegoś do jedzenia, bo pora zrobiła się mocno obiadowa. Niestety ze względu na ograniczone fundusze nie ryzykujemy jedzenia jakichś nieznanych regionalnych potraw, tudzież ryb. Zresztą jak zauważamy, tutaj na Krk jest dosyć drogo. Znajdujemy więc jakąś restaurację i zamawiamy największą pizzę jaka jest w cenniku. Faktycznie – wymiary są imponujące. Niestety ciasto jest tak cienkie, że nie udało się nam tym pojeść we czterech. Jednakoż lekko posileni sporządzamy jeszcze jakieś zakupy w supermarkecie i wracamy na pole namiotowe. Tutaj przy piwku podczas ‘długiej i burzliwej dyskusji, cechującej się wzajemnym zrozumieniem’ 😉 ustalamy, że wyjeżdżamy rano i staramy się dojechać już do domów, bez ‘międzylądowania’. Osobiście nie uważam tego za dobry pomysł, bo to ponad 1000 km, ale faktem jest, że nocować w Słowenii, to trochę za wcześnie, a na Słowacji to już blisko domu. W Austrii niestety drogo by to wyszło. Ustalamy więc, że będziemy jechać tyle, ile damy radę. Jakoś to będzie. Z nastawieniem na wczesną pobudkę kładziemy się spać.
Wczesna pobudka, kąpiel, śniadanie, pakowanie gratów, składanie namiotów i w drogę. Pora wracać do domu. Wyjeżdżamy z Krk ponownie płacąc myto za przejazd przez most. Kierujemy się na Słowenię, pomimo tego, że czas nas goni jedziemy umiarkowanie szybko, żeby nie zużywać za dużo paliwa, bo mamy na styk, a chcemy zatankować już na Słowenii bo tam taniej. Przekraczamy granicę, robimy fotkę, pytamy o najbliższą stację paliw – jeszcze 10 km. OK, wprawdzie ja rezerwę włączyłem już ponad 50 km temu, ale jeszcze jadę. Pakujemy się na motocykle, ruszamy i… niestety nie wszystkim udało się ruszyć. Okazało się, że ER-5 nie chce jeździć bez paliwa! A to się zdziwiliśmy 😉
Zostajemy z Pavką przy motocyklach, reszta jedzie na stację i po kilkunastu minutach Xtr przywozi zbawienną butelkę z benzyną, którą rozlewamy do naszych baków. No to teraz już spokojnie na stację zatankować i jedziemy dalej.
Po drodze przez Słowenię mijamy tyle motocykli, że aż ręka boli od machania 😉 Staramy się unikać jazdy autostradą, aby uniknąć niepotrzebnych wydatków. Drogi są ładne, niestety nie posiadają oznaczeń numerycznych a drogowskazy kierują nas ciągle na autostradę. Sporo czasu tracimy na niepotrzebne błądzenie w celu ominięcia autostrady. W końcu docieramy do granicy z Austrią.
Wykupujemy winiety 10-cio dniowe (na cholerę nam 10 dni, jak my tylko tranzytem… no ale co zrobić, na krócej się nie da). No dobra, w końcu te 4 EUR od motocykla to nie zaś taki straszny majątek. Robimy pamiątkową fotkę i ruszamy w nudną podróż autostradą w kierunku Wiednia. Lecimy cały czas w okolicach 140 km/h i przyjmujemy na motocyklach przeróżne pozy… ja się już zacząłem zastanawiać czy nie zacząć pisać SMS-ów. Na szczęście pokazuje się kilka całkiem ładnych i szybkich winkli, co powoduje lekkie rozbudzenie. Tankujemy się w okolicach Wiednia, zakładamy podpinki i uderzamy dalej autostradą w kierunku Bratysławy.
Zaczyna się robić coraz ciemniej, wjeżdżamy na Słowację, do domu już bliżej niż dalej. Damy radę 🙂
Jak na razie jeszcze nie padało, ale widać już, że zbliża się nieuniknione… może się nam uda… Niestety nie. Zatrzymujemy się na stacji i zakładamy przeciwdeszczówki. Jedziemy dalej. Ale po chwili zaczyna padać i grzmieć, do tego stopnia, że zmuszeni jesteśmy zjechać z trasy i schować się pod wiaduktem. Czekamy chwilę, nawałnica nie bardzo chce ustąpić. Decydujemy, że dojedziemy przynajmniej w jakieś lepiej oświetlone i cywilizowane miejsce (parking, stacja paliw). Ujeżdżamy kilkanaście kilometrów i o dziwo droga robi się sucha i nie pada, no to jazda dalej, byle bliżej domu, bo północ już się robi.
Jeszcze jedno tankowanie, jakiś RedBull tudzież kawa z puszki, kawałek czekolady i jazda na granicę w Zwardoniu. Jest już około 2-giej w nocy. Widać Słowakom się na granicy po nocach nudzi, bo zaczynają się czepiać i jeden z nas musi dokupić koron, bo skończyła się ważność tymczasowego dowodu rejestracyjnego.
Wszystkie granice dało się objechać, w większości nawet bez ściągania kasków, a na naszej oczywiście musiał się zrobić problem 🙁
Ale ogólnie nastrój jest pozytywny, jesteśmy już prawie w domu. Do Kęt docieramy około 3-ciej, żegnam się z pozostałymi i życzę im szerokiej drogi. Odstawiam motocykl do garażu nawet go nie rozpakowując. Jeszcze kąpiel, wymiana SMSów, że wszyscy dotarli szczęśliwie do domu i można iść spać. Co też niezwłocznie uczyniłem.
Dobranoc, end of story 🙂
Udział wzięli (kolejność alfabet.): DrFugazi (XJ-600), Matek (VFR-750), Pavka (ER-5), Ruff (GS-500), Xtr (ZZR-600).
Czas operacyjny: 9 dni. Przejechanych kilometrów: 3 tys. (z czego 1 tys. w ostatni dzień/noc).
Koszt noclegów: poza sezonem od 8 EUR/osobę, w sezonie od 12 EUR/osobę
Opłaty za pobyt pod namiotem: 23 Kn/osobę, 15 Kn/namiot, 9 Kn/motocykl, 5.5 Kn/klimatyczne
Paliwo: Słowacja (Slovnaft) 36.9 Sk/l, (Shell) 36.4 Sk/l, Węgry (OMV) 260 Ft/l, Chorwacja (BP) 7.3 Kn/l
Nie mam rachunków z Bośni, Słowenii ani Austrii, ale OIDP w Bośni i Słowenii paliwo było tańsze niż 1 EUR, najtańsze chyba w Słowenii, natomiast w Austrii litr kosztuje ponad 1 EUR.
Jedzenie i piwo w normalnych cenach, pod warunkiem, że kupuje się w markecie. Na stacji benzynowej można zapłacić prawie dwa razy drożej.
Całkowite koszty wycieczki oszacowałem na około 1400 zł, z czego lwia część (ok. 800 zł) przeznaczona została na paliwo.
Jeśli zamierza ktoś dojechać do Dubrovnika, to polecam trasę przez Bośnię i Hercegowinę. Naprawdę piękne widoki, przyzwoite ceny i nie ma się czego obawiać. Ma to też taką zaletę, że później już w Chorwacji jadąc wybrzeżem, mamy jeszcze zapas drugiego pasa, gdyby winkiel nie wyszedł 😉