Przedłużony weekend w Słowackim Raju
Plan był taki żeby jechać nad morze. Ale patrząc na prognozy pogody i mając w perspektywie spędzenie deszczowego weekendu nad morzem – gdzie trzeba by się było tłuc około 700km – postanowiliśmy pojechać na południe, gdzie prognozy były nieco bardziej optymistyczne. Zresztą stwierdziliśmy, że w górach, nawet jak pada, to jest więcej do roboty. Wybór padł na Słowacki Raj, optymalnie bo: niedaleko (ok. 200km) od domu, ciekawie, tanio i sporo atrakcji.
O tym jak się jeździ po Słowacji chyba pisać nie muszę – lepsze drogi, mniejszy ruch, kierowcy patrzą w lusterka, fajne winkle itd. Zamieszczam zatem opis przeżyć związanych z jazdą na motocyklu widziany z tylnego siedzonka 😉
Deszcz padał od kilku dni. Jak zwykle, załamanie pogody nastąpiło z chwilą porzucenia stanowiska pracy na rzecz urlopowego wypoczywania.
Nie chciałam jechać, choć biwaki i spanie na ławkach dworców i parków przeżyłam dzielnie w młodości nie raz, jakoś ten motocykl mnie przerastał. Poczytałam i owszem, że mam się kiwać jak motocykl się kiwa, a nie kiwać jak się nie kiwa, trzymać się, ale nie kurczowo przyciskać całym ciałem do kierowcy zasłaniając mu widok i uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Nie bić kierowcy po plecach, kasku nie szczypać, nie piszczeć, nie histeryzować i nie robić scen. Nie patrzeć na licznik. Nie wstawać w czasie jazdy, nie poprawiać makijażu (to na pewno pisał facet, kobiecie nie przyszłoby do głowy), siedzieć w pozycji optymalnie dostosowanej do warunków technicznych motocykla i rozmiarów własnego (!!!) ciała i ciała kierowcy. Google się sprawdziło, od strony teoretycznej.
Koleżanka do ostatniej chwili przekonywała mnie, że już lepiej skoczyć ze spadochronem niż tłuc się tyle kilometrów z tyłkiem na motorze. Mama, Babcia, Siostra nawet pies z przerażeniem wspominali historie o strasznych, brudnych motocyklistach, którzy z linką na szyi (tą w razie wypadków) straszyli przechodniów i rencistów na deptakach nadmorskich miejscowości turystycznych. Kilka historii miało traumatyczne finały i wszystkie dotyczyły kogoś ze wsi mojej babci (na zasadzie syn Józka, od Heńki Stańczykowej co była ze mną w Kalwarii i mieszka z córką i zięciem trzy domy za kościołem).
Bardzo ufam Piotrowi wiec nie myślałam w kategoriach – misja niebezpieczna, martwiłam się raczej o to, że będę się nudzić, będzie mi niewygodnie, że będzie boleć mnie tyłek, plecy, ramiona i sto tysięcy innych równie błahych powodów na nie, a Piotr zakochany w swoim Fazerze (?) nie będzie łaził po górach, jadł, pił tylko jechał, jechał, jechał. Najbardziej bałam się, że będę tak bujać tyłkiem po siedzeniu, że w końcu przewrócę motocykl – co z technicznego i fizycznego punktu widzenia jest chyba niemożliwe w czasie jazdy.
Pierwsze kilka minut miałam zamknięte oczy, pierwsze kilka godzin wisiałam na Piotrze dotykając go możliwie największą powierzchnią ciała, żeby nie spaść, nie przewrócić motocykla, nie kopać po samochodach, znakach drogowych czy barierkach.
Potem chyba trochę wyluzowałam. Generalnie było bardzo ok. Publicznie poświadczam wszem i wobec, że Piotr miał rację mówiąc, że motocykl jest lepszy niż samochód. Nie bolał mnie tyłek, była adrenalina. Szybko i sprawnie dostaliśmy się na miejsce, mieliśmy więcej czasu na kręcenie się po Słowackim Raju.
Kobiety nawet te najwygodniejsze i najbardziej wymagające troskliwości otaczającego wszechświata powinny spróbować takiej randki motocyklowej. Choć tym ostatnim na pewno się to nie spodoba.
p.s. Nie piszę o tym jak przez cztery godziny wracaliśmy w deszczu, że przemókł mi nawet stanik, miałam delire i zrobiła mi się zima na pół brody i nosa i że nie wyleczyłam jej do teraz i że postanowiłam nigdy więcej nie wsiąść na motocykl bo to zepsułoby pozytywny wydźwięk 😉 a było bardzo pozytywnie.
M.