Nocne latanie po… Bieszczadach
Już chyba ze 3 lata nie byliśmy w Bieszczadach, więc jak zaczął się zbliżać tzw. długi weekend sierpniowy, to zaświtał nam pomysł wybrania się tam celem spędzenia kilku dni. Jak wiadomo w Bieszczadach jest cicho i spokojnie, można odetchnąć świeżym powietrzem, tłoku nie ma, noclegi pewnie łatwo się znajdzie, więc można jechać “w ciemno”, jak to zwykle robimy. Tak też pewnie pomyślało jeszcze kilka tysięcy ludzi prócz nas…
W sobotę rano prognozy na weekend i sama pogoda za oknem jakoś bardzo nie zachęcała do wyjazdu, ale perspektywa siedzenia w domu też nie była zbyt atrakcyjna, szczególnie, że miałem już spakowane rzeczy, a za oknem zaczęło wyglądać coraz lepiej. Ruff zaczął coś marudzić, że stracił przekonanie, ale Matek jak zawsze zwarty i gotowy tylko czekał aż go zgarnę spod domu.
Droga z Katowic przez Chełmek, Alwernię i Kraków zleciała dość szybko i koło 11:15 byłem już u Matka. Wypiliśmy kawę i już we dwójkę ruszyliśmy na podbój bieszczadzkich dróg. Korek na zakopiance nie wróżył nic dobrego, ale szybko się przezeń przebiliśmy odbijając na Lubień i w kierunku Nowego Sącza. Zaraz złapał nas deszcz, ale skutecznie omijaliśmy stojące nawet na tej trasie samochody i po chwili jechaliśmy już po suchym asfalcie. Z chmurą za plecami, ale cały czas do przodu i po suchym dotarliśmy do Soliny i tam dopiero złapał nas znów krótki, acz intensywny deszcz, przed którym schowaliśmy się na parkingu pod drzewami. Tam też wyjąłem telefon i odczytałem SMSa od Ruffa, żeby szukać czterech noclegów, bo on z Łełkiem są już w drodze. No to do dzieła pomyśleliśmy i pojechali do Soliny. Tam jednak, ku naszemu zdziwieniu już na wstępie nas powiadomiono, że wolnego miejsca nie znajdziemy w całej miejscowości i żeby szukać w miejscowościach ościennych, a i tak może być ciężko. Objechaliśmy więc kilka pobliskich wiosek w jedną stronę i zawróciliśmy, przejeżdżając znów przez Solinę w kierunku Polańczyka. Ale i tam nie było czego szukać, a jak się później okazało w kolejnych miejscowościach też. Bukowiec, Olchowiec, Polana… brak wolnych miejsc. Gdzieś po drodze do Ustrzyk już około godziny 21-szej spotykamy się z Ruffem i Łełkiem, którzy jadą od drugiej strony. Postanawiamy jechać do Leska, aby się zatankować (bo o czynną stację benzynową trudno w Bieszczadach o tej porze) i tam poszukać noclegów. Perspektywa jazdy w nocy nie wydaje się atrakcyjna, ale droga do Leska idzie nam dość żwawo i mnie się nawet taka jazda zaczyna podobać. W Lesku też nic nie znaleźliśmy, ale postanowiliśmy zatrzymać się coś zjeść i ustalić plan działania. W tym celu zatrzymaliśmy się w przydrożnej pizzerii, gdzie sympatyczne panie zza lady obdzwoniły kilka miejsc i powiadomiły nas, że w Lesku nic nie znajdziemy i w Sanoku też nie ma na co liczyć. Robiło się coraz ciekawiej, ale nam humor ciągle dopisywał i pomimo, że ja i Matek byliśmy już po 12 godzinach w siodle, perspektywa nocnej jazdy nas jakoś nie przerażała. Zjedliśmy więc całkiem niezłą pizzę, uzupełniliśmy płyny i ustaliliśmy Krosno jako miejscowość graniczną. To znaczy jeśli do Krosna nie znajdziemy jakiegoś noclegu, to wracamy do Krakowa. Do Krosna dotarliśmy przed 1-szą w nocy, zatrzymując się i pytając o noclegi w przydrożnych hotelach, motelach i gdzie się dało. Niestety bezskutecznie. W zasadzie od jakiegoś czasu byliśmy już pogodzeni z myślą nocnego latania po Bieszczadach, Krośnie, Nowym Sączu i Zakopiance. Droga powrotna pod przewodnictwem Łełka na GS-500 szła nam całkiem płynnie i bez żadnych przygód, nie licząc przelotnego deszczu, mżawki, mgły i takich tam drobnych przeszkód naturalnych 😉 Około 3-ciej w nocy wjechaliśmy na Zakopiankę, pożegnaliśmy Matka, który odbił na Stróżę i z przelotową zbliżoną do 140 kph lecieliśmy po ciemku i we mgle do Krakowa. Znaczy Ruff z Łełkiem, bo ja jechałem za czerwonymi światełkami 😉
Mimo wszystko wypad zaliczam do udanych i dopisuję do listy niezapomnianych 🙂